Ta strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Kliknij >>tutaj<< aby dowiedziec się więcej o plikach cookies.
 
E-mail
Miscellanea - Publikacje
Józef Łoski

Ksiądz Paweł Szymański (1782-1852)


„Biblioteka Warszawska” 13(1853), z. 3, s. 173-182

Adaptował do postaci elektronicznej i zmodernizował ortografię tudzież interpunkcję diakon Piotr Siwicki. Wszelkie prawa zastrzeżone – All rights reserved – Omnia iura vindicata.

Społeczeństwo ludzkie przez śmierć i narodzenie odnawia się ciągle; indywidua, które już spełniły posłannictwo swoje na ziemi, strudzone życiem znikają z niej na zawsze i zastępowane zostają przez młode i silne, przeznaczone do dzieł nowych. Jest to prawo natury, prawo ogólne, a zatem mądre i doskonałe; lecz czemuż śmierć zdaje się niekiedy z podwojoną srogością zadawać ciosy w członków jakby jednej sławnej rodziny?

Tę uwagę robimy mimowolnie, gdy widzimy, że dopiero 22 lat [!-P.S.] mija od upadku byłego uniwersytetu warszawskiego, z kilkudziesięciu zacnych i znakomitych mężów, którzy z takim światłem i dzielnością przewodniczyli temu wielkiemu dziełu wspaniałomyślnego monarchy Aleksandra I, ledwie kilku pozostało. Niedawno kraj cały uczuł śmierć Feliksa Bentkowskiego i Adriana Krzyżanowskiego; dziś znowu opłakujemy stratę mniej głośnego, lecz niemniej zasłużonego b. profesora uniwersytetu.

Zgon uczonych mężów, jakimi oni byli, jest bez wątpienia zawsze wielką stratą dla kraju, któremu poświęcali swe usługi; lecz zważywszy, że w każdym narodzie i każdej niemal epoce znajdowały się silniejsze inteligencje, pocieszamy się myślą, że ta strata zastąpioną będzie. Ale gdy widzimy, że o ile natura tak płodną jest w wyższe umysły, o tyle jest bardzo skąpą w tworzeniu tych ludzi silnych, niezachwianych w świętych zasadach; tracąc na zawsze takiego człowieka, pytamy z bolesnym zwątpieniem: „Któż go zastąpi?”. To pytanie uczyniliśmy sobie nad świeżo usypaną mogiłą na skromnym, nieznanym wiejskim cmentarzu, w której złożyliśmy szanowne zwłoki księdza Pawła Szymańskiego. Opowiemy tu w krótkości życie jego.

Ksiądz Paweł Szymański1, doktor św. teologii, prałat, dziekan kapituły katedralnej chełmskiej obrządku greckounickiego, b. profesor Pisma św. w b. uniwersytecie Aleksandrowskim i akademii duchownej rzymskokatolickiej warszawskiej, urodził się d[nia] 28 sierpnia 1782 r. w miasteczku zwanym Orchowsk [!-P.S.], obecnie do guberni lubelskiej p[owia]tu radzyńskiego należącym, z ojca księdza Andrzeja Szymańskiego, wyżej wymienionego obrządku proboszcza naprzód orchowskiego, potem holeszowskiego, i matki Dominiki z Snitków. Na początku r. 1790 oddanym był do szkół bialskich na Podlasiu, co zdaje się przekonywać, jak wcześnie rozwijać się zaczęły jego władze umysłowe; tym bardziej, że wówczas nie było w zwyczaju, aby dzieci w tym wieku pobierały w szkołach nauki.

Ukończywszy gimnazjum r. 1799 w lipcu, koniec tegoż roku i następny 1800 rok cały przepędził na ćwiczeniach duchownych w klasztorze księży bazylianów bialskich, a większą połowę na słuchaniu nauk w seminarium obrządku łacińskiego w Janowie; po czym posłany został do Zamościa na słuchanie filozofii, której kurs cały podług austriackiego układu odbył w przeciągu lat dwóch. Po powrocie swym, nie czując powołania, odmówił przyjęcia ślubów zakonnych i na wezwanie księdza Piotra Kozakiewicza, oficjała brzeskiego, uczył teologii moralnej i dogmatycznej w byłym seminarium we wsi Hannie, od października 1803 r. do końca lipca 1804.

Diecezją chełmską, osieroconą po śmierci biskupa Porfiriusza Skarbek-Ważyńskiego, administrował wówczas ks. Antoni Angełłowicz, nominat metropolita halicki. Mąż ten, dbały o dobro duchowieństwa, wyrobił u N[ajjaśniejszego] cesarza austriackiego, aby dwóch kleryków z Chełma przyjętych było na koszt rządu do konwiktu cesarsko-królewskiego w Wiedniu; wskutek tego Paweł Szymański, będąc poprzednio polecony temuż biskupowi przez ks. Kozakiewicza, posłanym był na uniwersytet do Wiednia. Tej to znakomitej szkole winie był śp. Szymański większą część swych nauk duchownych, jak to sam - z wdzięcznością o niej mówiąc – uznawał. Tam przez lat cztery podług przepisu uczęszczając na prelekcje uniwersyteckie, po złożonych w każdym półroczu szczegółowych egzaminach publicznych, z postępem celującym, zasłużył na drugie dobrodziejstwo pozostania jeszcze rok piąty o koszcie szczególnym cesarskim i ubiegania się o stopień doktora św. teologii, który też, po wytrzymanych pięciu egzaminach surowych, przyznany mu został d[nia] 15 grudnia 1809 r. Tamże śp. Antoni Angełłowicz w r. 1807 w marcu, wobec cesarza austriackiego Franciszka I, który pragnął poznać ceremonie obrządku greckounickiego, wyświęcił go na kapłana. Nadto cesarz Franciszek, mimo że Szymański jako Galicjanin przeszedł był już w poddaństwo króla saskiego, książęcia warszawskiego, uwieńczając dobroć ojcowską, powracającego do rodzinnej ziemi nie tylko na drogę szczodrze opatrzyć kazał, ale i wszystkimi szkolnymi książkami, których w ciągu lat pięciu używał, udarować szczególnym postanowieniem zalecił.

Powróciwszy do kraju w styczniu 1810 r., zostawał przy cerkwi we wsi Horodyszczu do sierpnia tegoż roku, zastępując słabego miejscowego proboszcza. W tymże miesiącu, upoważniony będąc od duchowieństwa diecezjalnego, jeździł do Drezna dla złożenia monarsze prośby o nominacją biskupa do wakującej katedry chełmskiej – i jeśli nie zapomożenia, to przynajmniej o zwrot funduszu seminaryjskiego, zabranego na rzecz skarbu i, mimo częste nalegania konsystorza, ciągle zatrzymywanego. Starania jego najpomyślniejszy osiągły skutek; nie tylko bowiem oddano z procentem dawny funduszowy kapitał, lecz nadto powiększono seminaryjskie dochody kwotą 6000 zł[otych] p[olskich] rocznie na utrzymanie wskazanej liczby alumnów i dwóch profesorów, a to tak niezwłocznie, iż nominowany biskup ks. Ferdynand Dąbrowa Ciechanowski razem właśnie z nominacją otrzymał rządowe o tym zawiadomienie. Natychmiast po powrocie swym Szymański przedstawił nowemu biskupowi potrzebę zmiany planu nauk i pomnożenia onych, albowiem przywieziony ze Lwowa niewiele obiecywał dla kleru świeckiego; projekt ten zatwierdzonym został i okazał się w wykonaniu tak odpowiednim, że następnie i po innych seminariach był zaprowadzonym. Od końca 1810 r. do ostatniego dnia lipca 1817 ciągle mieszkając przy rzeczonym seminarium, zajmował posadę pierwszego profesora; prócz tego pełnił sam jeden przez lat 4 codzienne posługi domowego kapelana, a przez lat 7 czynności diecezjalnego egzaminatora.

Za otworzeniem się w Warszawie b. Uniwersytetu Aleksandrowskiego, zajął w październiku 1817 r. proponowaną przez radę ogólną uniwersytecką, z zatwierdzeniem Komisji Rządowej, katedrę Pisma św. przy wydziale teologicznym, na którą otrzymawszy nominacją w stopniu profesora stałego, zamieszczonym był w rzędzie profesorów radnych d[nia] 14 lutego 1818 r.; d[nia] zaś 23 maja tegoż roku zaszczyconym został urzędowaniem dziekana wydziału teologicznego, który to urząd aż do rozwiązania uniwersytetu piastował. Jak zaś odpowiadał podwójnemu obowiązkowi profesora i dziekana, ile pisał w przedmiocie urządzenia wydziału, głównego seminarium, seminariów diecezjalnych, nauk religijnych po szkołach świeckich krajowych i w innych materiach z polecenia wyższego – poświadczają akta wydziałowe uniwersyteckie i b. Komisji Rządowej Oświecenia. Przy tylu innych pracach niemniej gorliwie wykonywał wszelkie polecenia biskupa chełmskiego.

„Chociaż powyższe sprawowanie się moje (mówi w swej własnoręcznej biografii śp. Szymański) nie sięgało nad zakres ordynaryjnego poświęcenia się zawodowi przedsięwziętemu i z nim przyjętym obowiązkom [!-P.S.] tak diecezjalnym, jak i służby szkolnej, jednakże władze tak duchowne jak i świeckie, oprócz wyżej wzmiankowanych dobrodziejstw i awansów, które mi najłaskawiej wyświadczyły i przyznały, zwróciły na mnie uwagę swoją w wyższym stopniu. Zeszły albowiem w Bogu J[aśnie] O[świecony] książę namiestnik d[nia] 17 maja 1825 r. na przedstawienie wysokiej Komisji Rządowej Wyznań i Oświecenia, umieszczonego przez władzę diecezjalną na liście kandydatów do posad kapitulnych przy katedrze chełmskiej, prałatem-dziekanem tejże kapituły nominować mnie raczył.”

Po rozwiązaniu uniwersytetu, a zamienieniu wydziału teologicznego w Akademią Duchowną, zajmował w niej tąż samą katedrę Pisma św. i należał do rady wewnętrznej akademicznej, aż do miesiąca lipca 1841 roku.

Liczni uczniowie śp. prałata, których tak w uniwersytecie, jak i w Akademii Duchownej wykształcił na światłych dzisiaj kapłanów, pamiętają dotąd dobrze jego wykład pełen religijnego natchnienia, wsparty głęboką erudycją i jasną logiką; pamiętają, jak w przedmiocie tak poważnym, jakim jest objaśnianie prawd teologicznych, dalekim był zawsze od suchego pedanckiego nauczania, lecz przeciwnie nadzwyczajnie oryginalny, sobie tylko właściwy i zupełnie różny od sposobu swych kolegów miał dar wykładu – tak, że nigdy nie znużył, lecz zawsze zająć ich potrafił; pamiętają oni także, jak surowym, jednak bardzo sprawiedliwym był egzaminatorem, i nie w zwykłych kwestiach, lecz w rozmowie z uczniem umiał zajrzeć w najtajniejsze zakątki jego umysłu i odróżnić prawdziwą naukę od powierzchownej tylko. Dodajmy do tego, że nagrodą nader rzadką dla tak sumiennego nauczyciela była miłość uczniów, którą mu aż do ostatniej chwili przechowują.

W r. 1841, mając zwątlone siły nieustanną pracą w swym 30-letnim zawodzie nauczycielskim, w zawodzie – jak wiadomo – najwięcej potrzebującym poświęcenia i wytrwałości, otrzymał emeryturę i resztę dni swoich w zupełnym ustroniu przy bracie swym, dziekanie i proboszczu we wsi Dobratycze, w p[owie]cie bialskim guberni lubelskiej położonej, przepędził, pełniąc do końca życia ważny urząd dziekana kapituły chełmskiej. Mimo osłabienia, stan jego zdrowia zdawał się obiecywać dość długi jeszcze żywot, gdy nagle rażony paraliżem, po 9-dniowej ciężkiej chorobie d[nia] 3 grudnia 1852 roku życie zakończył w 72. roku życia.

Zakres niniejszego artykułu nie pozwala mi wdawać się w ocenienie znakomitych zasług zmarłego, jakie dla Kościoła i kraju położył; żyją dotąd liczni uczniowie i wielbiciele jego – ich to jest obowiązkiem. Ograniczę się tylko na zrobieniu zarysu tej pięknej duszy, którą kilkoletnia zażyłość ze śp. prałatem w ostatnim latach życia jego dostatecznie poznać mi pozwoliła.

Śp. Paweł Szymański posiadał to wszystko, co stanowi znakomitego męża chrześcijańskiego: łączył on głęboki rozum z sercem nadzwyczaj tkliwym. Wiara jego w wszechmocność Boga była niezachwiana. Umysł swój badawczy nie zaprzątał nigdy próżnym dociekaniem przyczyn i tajemnic, których nigdy nie odgadnie, lecz go z pokorą wierze i Bogu na ofiarę składał. Surowy w wypełnianiu przepisów św. naszej religii, nie posunął się nigdy do fanatyzmu; prawdziwie pobożny i czuły, gdy modlił się u stóp ołtarza, zawsze z wzruszenia zalewał się łzami. Cechą zaś wybitną jego charakteru była nieugięta stałość w świętych zasadach; gdyby był żył w pierwszych wiekach prześladowania chrześcijan, byłby z niego męczennik za wiarę Chrystusa – w naszym wieku pojmował wybornie swe obowiązki, spełnianie ich uważał za jedyny cel życia swego i zawsze interes osobisty z radością im poświęcał. Głęboko przejęty powołaniem sługi Bożego, był zdania że stan duchownego zupełnie niezgodnym jest z politycznym zawodem; wierny tej zasadzie, przeżywszy zaszłe w ciągu pół wieku burze w kraju, żadnego w nich nie brał udziału, lecz zawsze pilnie wypełniał swe obowiązki przewodnika i nauczyciela młodzieży duchownej.

Przy tak świetnych przymiotach duszy, powiedziałem, że śp. Szymański miał dany od Boga umysł silny. Niezmordowany w pracy, całe życie zbogacał go nowymi wiadomościami: co dla innych byłoby trudem, dla niego było rozrywką. Nie mając danych z natury żadnego z tych potężnych przywilejów, jakimi są urodzenie, majątek, protekcja możnych, wszystko winien był sobie samemu. Był on synem dzieł swoich i w godnościach duchownych mógł był zajść wyżej, gdyby wrodzona skromność i prostota, wstręt do intryg i dworactwa, nie nakazały mu pozostać w ukryciu.

Obdarzony niezmierną pamięcią, wszystkie nauki teologiczne, historią Kościoła znał i pojął dokładnie; każdą w tym przedmiocie niepewność mało kto potrafiłby równie gruntownie rozstrzygnąć i dowieść. Głęboko zbadał historią kraju swego i wszystkich krajów słowiańskich; historia starożytna i nowożytna niemniej była mu znaną. Wiadomości swe co do dziejów minionych nie zwykł był szukać w teraźniejszych autorach; pragnął on czerpać naukę z najczystszych jej źródeł, jakimi są pisarze starożytni, kroniki, pergaminy, medale, monety; tymi to szacownymi zabytkami z zamiłowaniem się otaczał i te niezrozumiałe dla niewtajemniczonych hieroglify z największą łatwością odczytywał. Języki hebrajski, grecki, łaciński, słowiański i ich literaturę doskonale posiadał; francuski i niemiecki nie były mu obce. Uczył się od kolebki aż do grobu i przed niedawnym czasem słyszano go z tkliwą radością mówiącego, że uczy się języka syryjskiego i mówi już pacierz tym dialektem, którym Jezus Chrystus wykładał swe Boskie zasady. Tak wielki zasób gruntownych nauk wspierała nadzwyczaj łatwa wymowa, lecz nie była to owa sztuczna frazeologia, kryjąca nieraz czczość myśli pod ozdóbkami stylu, ale ta silna i przekonywająca wymowa, płynąca z serca kierowanego bystrym umysłem i urozmaicona wyobraźnią żywą aż do późnej starości. Kaznodzieją był zatem znakomitym i równie do wyższych stanów, jak i do włościan stosownie przemawiać umiał.

Mam-że nie wspomnieć o głównym po miłości Boga i bliźniego zamiłowaniu śp. Pawła Szymańskiego, to jest o lubownictwie książek i starożytności? Tak jest, był on prawdziwym bibliofilem i numizmatykiem. Mówiąc, że był bibliofilem, nie myślcie, że był to jeden z tych pospolitych zbieraczy książek, którzy przepłacają rzadkie druki lub pyszne wydania, aby je potem w pięknej oprawie umieścić na półkach biblioteki, często nie dając sobie więcej pracy, jak nauczenie się na pamięć pierwszej, tytułowej karty dzieła. Szymański przepłacał także książki szacowne i miał rzadkie niezmiernie wydania, ale prawie wszystko z cierpliwością i zrozumieniem przeczytał, a co więcej – spamiętał. Biblioteka jego zalecała się szczególniej obfitością dzieł teologicznych, gdyż – przy tak wielostronnych wiadomościach – był to przede wszystkim człowiek badający wielkość Boga na drodze świętych podań i w dziełach najświetniejszych geniuszów Kościoła. Posiadał zbiór Biblij w kilkunastu rzadkich wydaniach, a w tych liczbie Biblią Ostrogską, Biblią Brzeską czyli Radziwiłłowską, nadzwyczaj rzadki zbiór koncyliów od pierwszych Ojców Kościoła, biografie papieżów i wiele innych ksiąg duchownych. Z dzieł historycznych posiadał między innymi najdawniejsze kroniki polskie i ruskie, Volumina Legum, herbarze itp. Księgozbiór jego składał się przeszło z 4.000 tomów.2

Niemniej szacowny miał zbiór numizmatów krajowych i rzymskich i w tej części archeologii posiadał głębokie wiadomości. Rzymskich i greckich monet miał przeszło kilka tysięcy sztuk, a z polskich wiadomo p. numizmatykom warszawskim, jak również przekonać się można z dzieła Kazimierza Stężyńskiego Bandtkiego pod tytułem Numizmatyka krajowa, jak wielkie miał rzadkości; zbieracze nasi wiedzą również, jak drogo je opłacał. Zdziwić się kto może, skąd tak znaczne mógł czynić wydatki śp. Szymański? Przez lat dwadzieścia kilka będąc na wysokim profesorskim urzędzie, jako też na dziekanii kapituły chełmskiej, pobierał ze szczodrobliwości opiekuńczego rządu dość wysoką pensją; życie jego nadzwyczaj było skromne, nie przez skąpstwo, którym się brzydził, ale przez zamiłowanie – wszystkie więc fundusze swoje, oprócz tego, co przeznaczał na tajne miłosierne uczynki i na kosztowne aparata kościelne, obracał na swoje zbiory. Wielkie upodobanie Szymańskiego w starożytnościach nie było i w tym podobnym do upodobania zwyczajnych zbieraczy, którzy przywiązują się nieraz z taką namiętnością do tych szanownych, lecz martwych pamiątek, że strata ich wyrównywa w ich sercu stracie najdroższych osób; jak w każdym innym względzie, tak i w tym wyższym on był od zwykłych ludzi, i rzeczy podług prawdziwej ich wartości cenić umiał. Gdy w ostatnich latach pobytu swego w Warszawie przez gwałtowną kradzież prawie wszystkie najkosztowniejsze numizmaty postradał - na widok tak znacznej straty, nie tak jeszcze wewnętrznej, jak nieocenionej dla lubownika pod względem zabytków przeszłości, na widok tyle zmarnowanej pracy, którą na zebranie ich użył, uczuł – jak sam powiadał – ból chwilowy, lecz potem tak prędko pocieszyć się umiał, że znajomi, którym z zwykłą swobodą swą stratę opowiadał, wierzyć temu nie chcieli.

Przytoczę to jeszcze na dowód wielostronnych zdolności śp. Szymańskiego i to, że miał dar do muzyki i posiadał ją tyle, że sam układał nuty do pieśni religijnych, nawet do Mszy całej. Głos miał czysty i miły; jednym słowem, pod jaką bądź formą przejawia się piękność, wszędzie ją poznać i uczuć potrafił.

Powiedziałem poprzednio, jak trudnym i mozolnym naukom oddawał się śp. Szymański – naukom, które często mają smutny przywilej nawet u wyższych inteligencyj tamowania innych równie świetnych i czystych źródeł, jakimi są wszelkie poetyczne uniesienia. Jakoż śp. Szymański – będąc przede wszystkim wielbicielem prawdy – mawiał, że nie lubi poezji, nie wiedząc o tym, że sam prawdziwym był poetą: nie poetą słowa, lecz poetą czynu. Gdy mówił o jakim pięknym uczynku, widziałeś zapał na jego szlachetnym, pełnym dobroci obliczu, żywe jego oczy łzami się napełniały, rzewna jakaś pieśń ludowa lub hymn religijny poruszały go głęboko, prawdziwa nędza bolała go mocno i zawsze gotów był nieść jej pomoc. Nie jest-że to prawdziwsze uczucie poezji od wielu czczych uniesień chorobliwej często wyobraźni?

Prawie zawsze świątobliwi, uczeni mężowie, jakim śmiało nazwać można śp. Szymańskiego - w życiu prywatnym, codziennym wydają się jakby w przeciwnym sobie żywiole: stają się obojętnymi na drobiazgi życia praktycznego, nie pojmującymi słabości i namiętności ludzkich. W ich towarzystwie dziecię, młodzieniec, światowa kobieta, każdy wreszcie człowiek bez nauki doznawać będą zawsze pewnego pomieszania, obawy, powiedzmy otwarcie – nudów; przeciwnie Szymański umiał wybornie, bez żadnego przymusu zastosować się do każdego towarzystwa: kobiety, młodzieńcy, dzieci prędko zabierali [!-P.S.] z nim znajomość i poufałość, a następnie pokochać go musieli. Tak wiele widząc i czytając w życiu, wszystko spamiętał i umiał to tak zajmująco, z takim życiem opowiadać, naśladując nawet głos, ruch i postać osób, o których mówił, że niepodobna było nie być zajętym, rozweselonym w obcowaniu z nim. Jednakże w życiu towarzyskim nie był to człowiek światowy w zwykłym znaczeniu tego wyrazu - jego prosty charakter nie potrafiłby się nagiąć do drobnych wymagań salonowych – ale był to człowiek wyższy w każdej chwili życia swego i wywierał mimowolnie pewien urok na tych, co go otaczali.

Ostatnie jedenaście lat życia swego spędził śp. Szymański przy bracie i familii. Lubo przywykły do towarzystwa z ludźmi najświatlejszymi w kraju, umiejącymi cenić jego zasługi, pierwszy raz w życiu przeniósł się na stały pobyt w jedną z okolic Królestwa najbardziej ubogich w towarzystwo. Lubo rzadko w nim spotykał ludzi, z którymi mógł był z sympatią dzielić się skarbami myśli nauk nagromadzonych – mimo to z równą zawsze swobodą, bez najmniejszego żalu za ubiegłą przeszłością przyjął nowe swe położenie i często wówczas jak prawdziwy mędrzec powtarzał, że czuje się zupełnie szczęśliwym i niczego więcej nie pragnie. Byłby tak żył sam na sam z Bogiem, nauką i bliskimi swymi, gdyby niektóre osoby w tej okolicy, jedne z najznakomitszych domów w kraju, umiejące cenić prawdziwą zasługę, mimo dość znaczną odległość nie starały się poznać go bliżej i w tym celu wyrwać go niekiedy z samotności. Z czułą wdzięcznością przyjmował Szymański te oznaki szacunku i czci, które mu okazywano, kosztowało go jednak porzucić swą ubogą chatę dla pałacowych salonów. Natomiast gdy w skromnym obywatelskim domu znajdował, przy cichym uznaniu swych zasług, kochające go jak ojca osoby i podzielające zasady, których on żywym był przedstawicielem – z jakąż gotowością wypełniał wszystkie obowiązki przyjaźni!

Tę nową stronę duszy śp. Szymańskiego mogłem, mówię to z chlubą i rozkoszą, w ostatnich latach życia jego najlepiej poznać i ocenić. Jak wszystko wzniosłe, tak i przyjaźń, owe może najwięcej duchowe uczucie, pojmował wybornie; najczęstsze, jak tylko zdrowie mu pozwalało, odwiedziny, pamięć o najdrobniejszych szczegółach życia rodziny, słowem wszystko to, co tylko dowodzi najprawdziwszego pokrewieństwa między ludźmi - pokrewieństwa nie cielesnego, lecz duchowego – wszystkiego tego dawał on tysiączne w obcowaniu z przyjaciółmi dowody.

Śp. Szymański znajdował się wówczas w tej epoce życia ludzkiego, gdy człowiek, który długie lata spędził pożytecznie dla bliźnich – poznawszy świat i ludzi, pozbywszy się namiętności, z czystym zupełnie sumieniem zatrzymuje się jeszcze przez chwilę na ziemi dla odetchnięcia po mozolnej podróży, nim go Bóg dla wiecznego spoczynku na łono Swe powoła. Dla takich ludzi nie ma już przyszłości i nadziei w tym życiu, nie ma prawie teraźniejszości, jest tylko przeszłość.

Z jakąż błogością śp. Szymański przypatrywał się ubiegłemu życiu swemu i ważnym wypadkom, których był świadkiem! Obdarzony, jak mówiłem, niezmierną pamięcią, w żywym opowiadaniu – śmiejąc się, gdy przedmiot był wesołym, płacząc, gdy był rzewnym, gniewając, gdy był oburzonym – uprzytomniał ci wypadki i zmuszał cię, jeżeli nie byłeś głazem, podzielać swoje uczucia. Nie było strony w tej duszy, która by, gdy ją dotknięto, natychmiast najczystszym nie ozwała się dźwiękiem. Wziąwszy za zasadę życia prawdę w mowie, również trzymał się jej święcie przed przyjaciółmi, lecz tylko przed nimi z prostotą całe swe życie, najpiękniejsze nawet czyny – jakby o drugim – opowiadał, a opowiadanie to w jego ustach jakże nie miało być ważnym, gdy przejętym był tą najpierwszą maksymą mędrca greckiego: „poznaj samego siebie”.

Lecz zmuszony jestem skrócić ten opis, abym nie był posądzonym o przesadę i czcze ogólniki przez tych, którzy nie mieli sposobności poznać śp. Szymańskiego – bo od tych, którzy go dobrze poznali, raczej zarzutu słabego i niedostatecznego odmalowania tej postaci spodziewać się powinienem. Nie mogę się jednak wstrzymać, aby nie przytoczyć kilka [!-P.S.] drobnych faktów dla poparcia moich ogólnych zdań o nim.

Śp. Szymański posiadał, jak już wiemy, i tę cechę wyższych umysłów: skromność. Nie dzieląc przesądów ludzkich, zasługę osobistą głównie cenił w człowieku. „Ja jestem sobie bidne popiątko” – mawiał żartobliwie w swoim poczciwym, jemu właściwym czysto rodowym języku. Inną razą, mówiąc o swym ojcu – zacnym, lecz ubogim plebanie, obarczonym liczną rodziną – opowiadał z naiwną prostotą, wiele to razy zmuszonym był nabiegać się za cielętami. Przytoczenie tak pospolitych wyrazów może niejeden przyjmie z politowaniem, mnie się jednak zdaje, że takie proste słowa wierniej malują charakter człowieka, niż uczone i obszerne rozprawy.

Ta skromność cechowała także całe domowe życie zmarłego. W każdej porze roku wstawał o godzinie 4-tej z rana; ograniczał się najprostszymi potrawami. Nadzwyczajnie będąc czynnym i pracowitym, a brzydząc się próżnowaniem, w chwilach wolnych od modlitwy, obowiązków swych i nauki lubił bardzo zajmować się robotami ręcznymi; sam uszył kilkanaście ornatów i innych aparatów kościelnych, nadzwyczaj zręcznie wyrabiał rozmaite drobne przedmioty drewniane itp.

Z całego tego – zbyt obszernego dla obojętnych – opisu czytelnik przekonać się mógł, że śp. Paweł Szymański nie był człowiekiem dzisiejszym; jakoż nie pojmował on dążeń czysto utylitarnych i materialnych naszego wieku. Wielkie wynalazki teraźniejsze, mające na celu znieść wszelkie przeszkody w życiu – zbliżenie odległości, rozszerzenie dobrego bytu i bogactw, nienasycone pragnienie używania – to jakby zadanie naszej cywilizacji zrobienia z tej ziemi tego, co chrystianizm każe nam oczekiwać dopiero w przyszłym życiu jako nagrodę naszych zasług, cierpień i dowolnych umartwień, ta dążność będąca może wynikiem głębokiej niewiary, nie mogła zapalać tej duszy silnie wierzącej w nieśmiertelność swoję. Mimo długiego pobytu za granicą nie przejął się obczyzną, i był to może ostatni przedstawiciel wiary, zasad, poczciwości naszych przodków. Wobec tej szlachetnej postaci owiewała cię urocza woń minionej bezpowrotnie przeszłości.

Jak pięknem było całe życie, takim był i koniec jego. Zapomniałem opowiedzieć szczególnej przyczyny nagłego zgonu śp. prałata. Osiadłszy przy bracie nie znalazł od ubogą strzechą wiejskiego kapłana miejsca na ulokowanie swej biblioteki, książki więc jego zostawały nietknięte w pakach od jego przybycia. Przed parą laty obmyślił dopiero postawić dla siebie osobne mieszkanie i zamiar ten przyprowadził do skutku, jeden pokój na bibliotekę przeznaczając. Długo jednak jakby smutnym wiedziony przeczuciem, mimo że wszystko było gotowym, zwłóczył odpakowanie swych książek; o czym poprzednio z radością, o tym teraz z niechęcią wspominał; mówił nawet, że już nie ruszy przed śmiercią swych książek. Na koniec w połowie miesiąca listopada r[oku] z[eszłego] nagle wziął się do tego i, jak wszystko, tak i tę ostatnią w swym życiu pracę przedsięwziął z energią i szybko ukończył. Dźwiganie wielkich woluminów, nachylanie się, utrudziło niezmiernie osłabionego już wiekiem starca i sprawiło wzburzenie krwi. W d[niu] 24 listopada, w dniu imienin brata, wyszedłszy bardzo rano dla odprawienia mszy świętej, ledwie zdołał powrócić od ołtarza, gdy uczuł ustępujące go siły, nazajutrz zaś odjęcie władzy w całej lewej połowie ciała. Natychmiast pojął niebezpieczeństwo choroby, nie zwłócząc więc, zaraz trzeciego dnia dopełnił najprzykładniej i z zupełną spokojnością ostatnich obowiązków chrześcijanina, po czym - nie pragnąc, lecz i nie obawiając się wcale śmierci – oczekiwał spokojnie swego losu, polegając na woli Opatrzności. „Wola Boża, jestem gotów” – mówił on przerywanym od cierpień i gasnącym głosem; potem, gdy, gdy chwilową czuł ulgę, wesoły jego humor błyszczał znowu i pobudzał do śmiechu kryjących swe łzy obecnych.

Do ostatniej chwili zachował bystrość umysłu i pamięć taką, jak w latach młodzieńczych. Zupełną w czasie tych dni ostatnich okazywał obojętność na wszystko, co było jego bogactwem, to jest na swoje zbiory – lecz na widok krewnych i przyjaciół, z którymi miał się rozstać, zalewał się łzami, udzielał im błogosławieństwa i myślą swą dla dobra ogółu poza grób swój sięgał.

Mimo ciągłych starań lekarzy i rodziny, po dziewięciu dniach cierpliwie znoszonych boleści zasnął na wieki, szepcąc gorącą modlitwę.

1A. Kołodziejczyk, Podlasie w pracach historycznych i publicystyce Józefa Łoskiego, "Rocznik Bialskopodlaski" 2(1994), s. 162.
2Bibliotekę tę zapisał testamentem dla seminarium chełmskiego, numizmaty zaś przeznaczył do spieniężenia i utworzenia początku funduszu dla wdów i sierot po kapłanach w diecezji chełmskiej, którym wiele również świadczył za życia i zawsze pragnął zebrania stałego na ten cel funduszu. [przyp. aut. – P.S.]


Ostatnia aktualizacja ( Sunday, 28 March 2010 )
< Poprzedni   Następny >

stat4u